Zwyczajni Niezwyczajni - opowieść 8

   Wspaniały koń, którego życie było pełne smutku, ale również i szczęścia, odszedł. Piszę o nim, by nie został zapomniany. Był synem słynnego niemieckiego ogiera o imieniu Revlon Boy, który uosabiał piękno i szybkość. 

Revlon Boy; źródło: Internet

   Jego matka wygrywała wyścigi na warszawskim torze. Mając tak znamienitych rodziców, Dapango został koniem wyścigowym, po którym dużo oczekiwano. Jednak nie każdy koń nadaje się do tego. Może pochodzić ze znakomitej linii, być dobrze zbudowany, ale ważna jest jeszcze jedna rzecz – psychika. Na to jednak nikt nie zwraca uwagi. Są konie, które zwyczajnie „drą” do przodu, które lubią rywalizację, lecz są i takie, które odczuwają potworny stres. Zakładam, że tak mogło być w przypadku Dapango. Zapadł na chorobę zwaną „miesięczną ślepotą”. Schorzenie to objawia się napadami ślepoty, które mogą ustąpić po kilku minutach, godzinach, dniach, aż w pewnym momencie koń przestaje widzieć. W ich efekcie, w oku powstają zrosty (podobne jak przy jaskrze), które stopniowo zawężają pole widzenia konia. Zmiany wywołane jaskrą nadają się do operowania, lecz przy tym schorzeniu operacja nie da efektu. Po zaobserwowaniu ataku miesięcznej ślepoty, koń powinien zostać wycofany ze sportu i skierowany do rekreacji. Przy dobrych warunkach utrzymania zwierzęcia, schorzenie powinno się cofnąć. Dapango podczas swojej „kariery” na wyścigach przeszedł cztery takie ataki. Dopiero wtedy podjęto decyzję o wycofaniu go ze startów na torze i wyznaczono do… transportu do rzeźni. Nie chcę tu nikogo oceniać. Takie są prawa rządzące tym sportem. Są to olbrzymie pieniądze, a ścigające się konie są jedynie narzędziem do ich zarabiania. 

    Dapango miał szczęście. Pojawiła się osoba, która wykupiła go, ratując od śmierci. Nie było jej jednak stać na utrzymanie konia, musiał więc zarabiać na swój wikt i opierunek, pracując w rekreacji. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby znowu nie odhumanizowana pazerność ludzka. Koń przechodził ze stajni do stajni. W większości z nich był nadużywany. W ostatniej, gdzie spotkały się nasze drogi, było wyjątkowo ciężko. Koń pracował po kilka godzin dziennie i czasami był tak zmęczony, że potykał się o własne nogi. Na kłębie skóra wytarła się do mięsa. Reagował lękowo na podniesienie ręki, co oznaczało, że najprawdopodobniej był bity. A koń był wspaniały. Gdy na niego wsiadłam, wiedziałam, że nie chcę jeździć na żadnym innym. Nie zarabiałam wtedy kokosów, ale musiałam go za wszelką cenę uratować. Za plecami właścicieli stajni, dotarłam do osoby, która uratowała mu życie i odkupiłam. Warunek sprzedawcy był taki, że nie pozwolę go skrzywdzić i gdyby na skutek schorzenia przyszedł taki moment, że straciłby wzrok, będzie miał u mnie godziwą emeryturę. Dla mnie to było oczywiste. Kupiłam Dapango, by dać mu szansę na lepsze życie. Zrobiłam to, mimo iż mój znajomy – były dyrektor rewii konnej – twierdził, iż nie jest to koń dla mnie, a wręcz, że mnie zabije. Fakt, nie byłam najlepszym jeźdźcem, a jeździłam na niedowidzącym koniu „szybkim jak błyskawica”, który był nieprzewidywalny. Miałam kilka wypadków. Parę razy ogromnie mnie wystraszył, np. gdy na otwartej przestrzeni, na łące, znienacka zaczynał ścigać się z „wiatrem”. Z drugiej strony Papcio musiał wybaczać  mi wiele błędów, które popełniałam jako początkujący jeździec. Przez lata mieliśmy szanse poznać się jak przysłowiowe dwa łyse konie. Wystarczyło, gdy pomyślałam, że idziemy do lasu, a on kierował się w tym kierunku. 

   Znalazłam mojemu koniowi wspaniałą stajnię, w której mógł w końcu poczuć się sobą. Na wakacje wyjeżdżał do moich rodziców, na Suwalszczyznę. Odżył. Nabrał pewności siebie. Uspokoił się. Wyglądem przestał przypominać „naszą szkapę” i upodobnił się do swojego wspaniałego ojca. 

   W końcu przyszedł ten dzień: stracił wzrok, mimo wszystkich możliwych działań, które podejmowaliśmy wraz z weterynarzem. Czułam się winna, ale gdyby go nie kupiła, najprawdopodobniej stałoby się to wcześniej i skończyłby w rzeźni. Trzeba było wypracować nową płaszczyznę porozumienia. Papcio musiał zaufać mi na nowo. Zaufał. Śmiało stawiał nogi, gdy go prowadziłam. Rozwinął pozostałe zmysły w takim stopniu, że czasami zastanawialiśmy się, czy na pewno nie widzi, bo reagował tak, jak pełnosprawny koń. Potrafił sam wybierać się na wycieczki po przylegających do stajni łąkach. Mimo podeszłego wieku emanował silną energią… miał wolę istnienia. 

   Przeżył 26 lat, z tego ponad 10 nie widząc. Był wspaniałym, wrażliwym, bardzo ciepłym koniem. Nie dociera do mnie, że już go nie ma. Myślę, że jego duch ciągle spaceruje po łąkach przy stajni. Kiedy opowiadam, jak tragiczny i niesprawiedliwy los go dotknął w życiu, znajomi pocieszają, że przeciwnie - miał wiele szczęścia. Mimo, iż los go doświadczył,  żył znacznie dłużej niż inni przedstawiciele jego rasy i trafił na ludzi, którzy poznali się na jego wartości, nie tej pieniężnej, a tej prawdziwej.

Z wyrazami miłości,

twoja przyjaciółka na zawsze.