Goście przyjeżdżają
W firmie „X” od rana panuje nerwowa atmosfera. Dziś wielki dzień, przyjeżdżają Anglicy. Kierowca – pan Czesiek wyjechał po gości na lotnisko już godzinę temu. Prezes Dobrozmiański od rana cierpi na łazienkowy szybkochód (czyli – rozwolnienie). Teraz stoi blady w swoim gabinecie, biernie poddając się zabiegom korygującym wygląd. Jest tak ogłuszony, że nie docierają do niego ostatnie rady udzielane przez Szmatecką, w czasie gdy ta wiąże mu krawat. Zapobiegliwa Dyrektor Zarządzająca przekazała wcześniej swojemu Prezesowi tekst przemowy z poleceniem, by nauczył się go na pamięć. Propozycję Dobrozmiańskiego, że on może przecież czytać z kartki, stanowczo odrzuciła. Zabezpieczyła się jednak. W przypadku, gdyby Prezes zaczął improwizować (czyli gadać głupoty), wynajęty tłumacz od angielskiego został poinformowany, by tłumaczył zgodnie z oryginalnym tekstem przemowy, który otrzymał z wyprzedzeniem. Plan był taki: po przemówieniu, gdy rozpocznie się biznesowa część spotkania, Dobrozmiański ma zostać wywołany z sali przez swoją asystentkę z powodu pilnego telefonu z ministerstwa, a opiekę nad gośćmi przejmuje Czerski. Wszystko wydawało się dopięte na ostatni guzik, a ryzyko ośmieszenia zminimalizowane.
W końcu przyjechali. Pani Joanna wprowadziła do sali posiedzeń zarządu angielską delegację składającą się z trzech panów i jednej pani. Wszyscy wyglądali niezwykle nobliwie i sztywno. Patrzyli na polską delegację, stojącą naprzeciwko, bez cienia emocji. Po drugiej stronie emocji było jednak sporo. Dobrozmiański blady i spocony stał na przodzie, a za nim: Czerski, Szmatecka, Dyrektor ds. Kontroli Finansowej i mający na nich oko Misiak. Tłumacz zajął miejsce po środku między obydwiema delegacjami.
- Witam państwo… – zaczął Dobrozmiański.
Tłumacz czekał chwilę na kontynuację, ale ponieważ się nie doczekał przetłumaczył powitanie, dokładając kilka zwrotów grzecznościowych. Gdy zamilkł oczy delegacji zwróciły się wyczekująco na Dobrozmiańskiego.
- Yyy… - zaczął Dobrozmiański, po czym zamilkł.
Tłumacz nie był przygotowany na tę okoliczność. Przecież nie zacznie wygłaszać do Anglików mowy w przypadku, gdy jej źródło milczy. Spojrzał wyczekująco na Szmatecką. Ta, zachowując zimną krew, cicho syknęła do ucha Dobrozmiańskiego:
- Niech pan mówi… cokolwiek.
Dobrozmiański jakby się przecknął.
- Polska - piękna kraina pełna jezior i lasów – zaczął z patosem.
Tłumacz przetłumaczył:
- Nasza firma jest obecna na rynku polskim od 50 lat.
- Lubię bardzo wędkować. Człowiek siedzi sobie spokojnie z patykiem i nikt mu tyłka nie zawraca…
- Od lat niezmiennie plasujemy się w czołówce firm polskich. Nasza oferta produktowa należy do najbardziej różnorodnych na rynku – mówił z kamienną twarzą tłumacz.
- Rany… co mam mówić, brak mi pomysłów.
- Nasze produkty cechują się najwyższą jakością.
- Pan mówi cokolwiek, wiersz jakiś, byle bez rytmu – syknęła zza pleców Dobrozmiańskiego, Szmatecka.
- "Litwo, ojczyzno moja, ty jesteś jak zdrowie, ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie, kto cię stracił"*… Dalej nie pamiętam – monotonnie powiedział Dobrozmiański.
- Nasza firma cieszy się dużym zaufaniem. 60% Naszej produkcji jest wysyłane za granicę. Głównymi odbiorcami są klienci z: Litwy, Słowacji, Ukrainy i Szwecji.
- Teraz nas pan przedstawi i powie, że w kwestii szczegółów przekazuje pan nam głos – Szmatecka zakończyła męki Dobrozmiańskiego.
…
Dawno Dobrozmiański nie dzwonił do swojego kumpla Franka. Pora nadrobić zaległości towarzyskie.
* Fragment Adam Mickiewicz „Pan Tadeusz”