SATYRA - epizod 22

Goście przyjeżdżają

W firmie „X” od rana panuje nerwowa atmosfera. Dziś wielki dzień, przyjeżdżają Anglicy. Kierowca – pan Czesiek wyjechał po gości na lotnisko już godzinę temu. Prezes Dobrozmiański od rana cierpi na łazienkowy szybkochód (czyli – rozwolnienie). Teraz stoi blady w swoim gabinecie, biernie poddając się zabiegom korygującym wygląd. Jest tak ogłuszony, że nie docierają do niego ostatnie rady udzielane przez Szmatecką, w czasie gdy ta wiąże mu krawat. Zapobiegliwa Dyrektor Zarządzająca przekazała wcześniej swojemu Prezesowi tekst przemowy z poleceniem, by nauczył się go na pamięć.  Propozycję Dobrozmiańskiego, że on może przecież czytać z kartki, stanowczo odrzuciła. Zabezpieczyła się jednak. W przypadku, gdyby Prezes zaczął improwizować (czyli gadać głupoty), wynajęty tłumacz od angielskiego został poinformowany, by tłumaczył zgodnie z oryginalnym tekstem przemowy, który otrzymał z wyprzedzeniem. Plan był taki: po przemówieniu, gdy rozpocznie się biznesowa część spotkania, Dobrozmiański ma zostać wywołany z sali przez swoją asystentkę z powodu pilnego telefonu z ministerstwa, a opiekę nad gośćmi przejmuje Czerski. Wszystko wydawało się dopięte na ostatni guzik, a ryzyko ośmieszenia zminimalizowane.

W końcu przyjechali. Pani Joanna wprowadziła do sali posiedzeń zarządu angielską delegację składającą się z trzech panów i jednej pani. Wszyscy wyglądali niezwykle nobliwie i sztywno. Patrzyli na polską delegację, stojącą naprzeciwko, bez cienia emocji. Po drugiej stronie emocji było jednak sporo. Dobrozmiański blady i spocony stał na przodzie, a za nim: Czerski, Szmatecka, Dyrektor ds. Kontroli Finansowej i mający na nich oko Misiak. Tłumacz zajął miejsce po środku między obydwiema delegacjami.

- Witam państwo… – zaczął Dobrozmiański.

Tłumacz czekał chwilę na kontynuację, ale ponieważ się nie doczekał przetłumaczył powitanie, dokładając kilka zwrotów grzecznościowych. Gdy zamilkł oczy delegacji zwróciły się wyczekująco na Dobrozmiańskiego.

- Yyy… - zaczął Dobrozmiański, po czym zamilkł.

Tłumacz nie był przygotowany na tę okoliczność. Przecież nie zacznie wygłaszać do Anglików mowy w przypadku, gdy jej źródło milczy. Spojrzał wyczekująco na Szmatecką. Ta, zachowując zimną krew, cicho syknęła do ucha Dobrozmiańskiego:

- Niech pan mówi… cokolwiek.

Dobrozmiański jakby się przecknął.

- Polska - piękna kraina pełna jezior i lasów – zaczął z patosem.

Tłumacz przetłumaczył:

- Nasza firma jest obecna na rynku polskim od 50 lat.

- Lubię bardzo wędkować. Człowiek siedzi sobie spokojnie z patykiem i nikt mu tyłka nie zawraca…

- Od lat niezmiennie plasujemy się w czołówce firm polskich. Nasza oferta produktowa należy do najbardziej różnorodnych na rynku – mówił z kamienną twarzą tłumacz.

- Rany… co mam mówić, brak mi pomysłów.

- Nasze produkty cechują się najwyższą jakością.

- Pan mówi cokolwiek, wiersz jakiś, byle bez rytmu – syknęła zza pleców Dobrozmiańskiego, Szmatecka.

- "Litwo, ojczyzno moja, ty jesteś jak zdrowie, ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie, kto cię stracił"*… Dalej nie pamiętam – monotonnie powiedział Dobrozmiański.

- Nasza firma cieszy się dużym zaufaniem. 60% Naszej produkcji jest wysyłane za granicę. Głównymi odbiorcami są klienci z: Litwy, Słowacji, Ukrainy i Szwecji.

- Teraz nas pan przedstawi i powie, że w kwestii szczegółów przekazuje pan nam głos – Szmatecka zakończyła męki Dobrozmiańskiego.

Dawno Dobrozmiański nie dzwonił do swojego kumpla Franka. Pora nadrobić zaległości towarzyskie.

 

* Fragment Adam Mickiewicz „Pan Tadeusz”